Demokracja ma siłę
Czy demokracja w Polsce okrzepnie, czy też znów podda się konfiskacie przez kolejne narodowo-populistyczne rządy? Podobne pytania o to, jak dalece kruche są ustroje demokratyczne, padają coraz częściej we Francji, Niemczech, Włoszech, w całej Europie i Stanach Zjednoczonych. Przejawiają się w nich dramat niedowierzania w demokratyczną przyszłość oraz narastająca od dekad nieufność wobec politycznych reprezentacji społeczeństwa, zwłaszcza demokratycznych partii i ich elit. Tym diagnozom i emocjom towarzyszy, wzmacniając je, napór formacji narodowo-populistycznych, które albo już rządzą bądź współrządzą w różnych krajach, albo szykują się do zdobycia władzy. Co na ogół oznacza wrogie przejęcie demokratycznych wartości i taką ich instrumentalizację, by obracały się w swe przeciwieństwo. Władza suwerena, czyli ludu, przekształca się więc w autokratyczne dążenia rządzącej elity, stawiającej się ponad prawami i prawa konfiskującej. Demokracja wyradza się w zasadę, zgodnie z którą większość bierze wszystko, zaś mniejszości są pozbawiane praw i sprawczości. Przerabialiśmy to za rządów PiS. Nie będę wydłużać listy tych nadużyć. Pragnę tylko zwrócić uwagę na przyczyny udanych marszów narodowych populistów po władzę. Nie tylko trafnie rozpoznają oni społeczne rozczarowania demokracją, jej niesprawiedliwościami i zaniechaniami. I nie tylko ustanawiają się jako reprezentanci społecznych lęków przed przyszłością. Co równie ważne, są totalni i nieokreśleni. Totalni, bo gdy rządzą, żywią ambicję, by ingerować we wszelkie przejawy życia politycznego, społecznego, gospodarczego i kulturalnego. Pragną przerabiać na swoją modłę nie tylko prawo czy praktyki polityczne, lecz również mentalności. Łączy się to z programem społecznego wyciszenia. Narodowi populiści publicznie wyklinają „zdradzieckie” elity, przeciwstawiając je zdrowemu „ludowi”, lecz chcą przede wszystkim wprowadzić ów „lud” w stan bierności, by stał się posłusznym narzędziem władzy, wielką emocjonalną machiną, którą da się kierować przeciw kreowanym wrogom. Doświadczaliśmy w Polsce pogromowej retoryki wobec osób LGBT+ czy uchodźców. Sile tych formacji służy także ich ideologiczna nieokreśloność. Owszem, narodowi populiści wiele czerpią z lokalnych nacjonalizmów, rasizmu, społecznych uprzedzeń, umacniając te postawy w swych społeczeństwach. Są dłużnikami faszyzmu i komunizmu. Dziś gremialnie występują przeciw imigracji, płynąc na fali zbiorowych lęków. Poza tym jednak są adoktrynalni, przejmują elementy tradycji lewicowych, liberalnych i konserwatywnych; mogą głosić świeckość państwa, jak we Francji, bądź religijny fundamentalizm, jak w Polsce. Nie mają więc stałej twarzy poza jedną: wszystkie te zabiegi mają służyć zdobyciu władzy i zaprowadzeniu takiego ładu, by ich rządy były nieodwracalne. A ważnym narzędziem budowania owej nieodwracalności są operacje na języku i tradycjach. Doświadczaliśmy, jak już wspomniałem, wypłukiwania treści z demokratycznych wartości tak, by znaczyły to, co chce władza. Przerabialiśmy również usuwanie tradycji związanych z demokracją i obywatelskością oraz podstawianie w ich miejsce jednej nacjonalistycznej wiary. W różnym natężeniu postępują tak wszystkie narodowo-populistyczne formacje. Co wynika nie tylko z upodobań ich przywódczych elit; konfiskata demokratycznych tradycji wspomaga niszczenie społecznych zasobów obywatelskiego oporu.
Udany napór narodowych populistów i powszechnie odczuwana niestabilność społeczno-polityczna to tylko część naszego ponurego otoczenia. Dodajmy jeszcze wzmagające się globalne zagrożenia dla naszego kontynentu i świata. Choćby wojnę Putina, wytoczoną głównie Ukrainie, lecz także Zachodowi; katastrofę klimatyczną, co wiąże się z masowymi migracjami, dewastacją wielu gospodarek i – zwłaszcza w biedniejszych regionach świata – wojnami o dostęp do kurczących się zasobów; czy ekspansję Chin wraz z autorytarnymi wzorami tego mocarstwa. W obliczu takiej rzeczywistości łatwo o zwątpienie w przyszłość demokracji, co tym bardziej ją osłabia. Jeśli jednak wejrzymy głębiej w same demokracje oraz społeczne oczekiwania wobec tego ustroju, stwierdzimy, że katastroficzny pesymizm jest pochopny. Demokracja wciąż ma silne instrumenty, by bronić się przed zagrożeniami wewnętrznymi i zewnętrznymi. Problem w tym, że elity polityczne w Polsce i Europie nader często nie chcą bądź nie potrafią z nich korzystać. Co więc możemy robić, a czego nie robimy?
**
Przywołam tylko część instrumentów siły demokracji – politycznych, społecznych i ideowych. Mamy do dyspozycji wciąż żywą, choć dziś zerodowaną i wymagającą odnowy obietnicę demokratyczną. Są również potężne zasoby obywatelskości – ujrzeliśmy ich moc, na przykład, w wyborach parlamentarnych rok temu. Jest Unia Europejska, często opieszała, grzęznąca w konfliktach między poszczególnymi krajami, lecz mimo tych przeciwności pogłębiająca integrację kontynentu, gospodarczą, polityczną, ideową oraz prawną. Do tych instrumentów dochodzi jeszcze jeden, często lekceważony: dysponujemy wspaniałymi tradycjami demokratycznymi i wzorami obywatelstwa. Obecne w społecznych pamięciach, choć nie zawsze w praktykach politycznych, budują miary rzeczywistości i horyzonty oczekiwań w europejskich społeczeństwach.
Owe instrumenty siły demokracji, stanowią zarazem źródło jej problemów. Ponieważ elity polityczne demokracji, lekceważąc część z nich, by uchronić własną partykularną władzę, jedynie pogłębiają rozczarowanie realnymi praktykami tego ustroju. Mamy więc do czynienia z demokracjami samo-erodującymi, czyli w gruncie rzeczy wyściełającymi czerwone dywany narodowym populistom, by efektowniej szli oni po władzę. Gdy spoglądam, jak niesprawnie europejskie elity polityczne bronią demokracji przed jej wrogami, dziwi mnie nie to, iż narodowi populiści są silni, lecz to, że poczynili tak słabe postępy w szturmowaniu Europy. Jak sądzę, decydują o tym w dużej mierze pamięć demokratycznych tradycji i przywiązanie do formułowanych przez nie wartości.
Oczywiście piszę tylko o demokracji polskiej i europejskiej czy też precyzyjniej: polsko-europejskiej. Żyjemy bowiem, mimo wielu lokalnych różnic, we wspólnej unijnej przestrzeni prawno-politycznej. Kłopoty z demokracją we Francji czy Niemczech odciskają się także na naszym stosunku do niej. Zależymy też od wspólnych standardów praworządności, co skądinąd wielce nam dopomogło w odsunięciu od władzy partii Jarosława Kaczyńskiego. Więcej, wiemy już przecież, że z różnymi zagrożeniami, jak katastrofa klimatyczna czy wojna przy naszych granicach, nie możemy uporać się sami. Co tym silniej wiąże nas z Unią Europejską, bo jedynie ona, a nie jakiekolwiek pojedyncze państwo kontynentu, ma szansę na skuteczność w globalnej rzeczywistości.
Jesteśmy uczestnikami demokracji polsko-europejskiej również w tym sensie, że obejmują nas wspólne, europejskie obietnice demokratyczne, jakie zaczęła kształtować Rewolucja Francuska. Obietnice przez demokracje dotrzymane i te wciąż niespełnione, więc rewindykując je, kontynuujemy tę rewolucję, tyle że unikając wpisanej w nią niegdyś przemocy. Jestem przekonany, że los naszych demokracji zależy od tego, w jakim stopniu będą one zdolne do dotrzymania owych obietnic. Wyraża je rewolucyjna, wielokrotnie potem modyfikowana, triada wartości: wolność, równość, braterstwo, a także związana z tym zasada centralnej roli obywateli w sprawowaniu władzy. Obywateli mężczyzn, rzecz jasna, bo rewolucja i wyłonione z niej demokracje spychały kobiety i ich prawa do kąta, z czym jeszcze dziś przychodzi nam się mierzyć. Tyle że rewolucyjno-demokratyczna obietnica równości czy równoprawności, jak formułujemy ją obecnie, stworzyła impuls do rewindykacji praw dla wszystkich, również kobiet i wszelakich mniejszości. Przekształcała się również zasada prymatu obywatelstwa, obrastając roszczeniami do obywatelskiej sprawczości i godności. Zaś patriarchalna formuła braterstwa zmieniła się w regułę solidarności, czyli wzajemnych zobowiązań obywatelek i obywateli do pilnowania praw własnych i cudzych.
Zostawmy jednak na boku te historyczne ewolucje; nie ma tu miejsca ani na ich opis, ani analizę zmiennych relacji między poszczególnymi wartościami owej triady. Ważniejszy jest współczesny kształt demokratycznej obietnicy. A głosi ona przede wszystkim, że wszyscy mają prawo do równych praw; że w imię równoprawności i elementarnej sprawiedliwości należy zapobiegać nierównościom, by słabszym i biedniejszym uczestnikom/uczestniczkom demokracji zapewnić równy dostęp do edukacji, karier i nadziei na przyszłość; że wobec tego jesteśmy zobowiązani do podtrzymywania „wind społecznych”, budujących międzypokoleniowe ścieżki awansu dla słabszych; że z zasad równoprawności i obywatelstwa wypływa zasada obywatelskiej współsprawczości w tworzeniu polityk państwa, co oznacza głęboką korektę funkcjonowania politycznych reprezentacji.
W tym sensie Unia wypełnia część demokratycznej obietnicy: nie tylko wspomaga rozwój poszczególnych krajów i regionów, lecz także łagodzi nierówności między obszarami biedniejszymi i bogatszymi. W dodatku, choć opieszale, ale jakoś organizuje gospodarki kontynentu do przeciwdziałania katastrofie klimatycznej. Jest natomiast bezradna wobec problemu narastających migracji, co skłania ją do przemocy wobec uchodźców, tyleż nieludzkiej, co na dłuższą metę nieskutecznej. Mierzymy się z tym także w Polsce: pushbacki na granicy białoruskiej wzmagają polski rasizm i normalizują przemoc wobec bliźnich, niebezpieczną dla demokracji.
**
We współczesnej Polsce demokratyczną obietnicę najpełniej sformułował Strajk Kobiet. Wychodząc od żądań praw kobiet, głównie reprodukcyjnych, rozszerzył swe postulaty na całość życia politycznego i społecznego. Protestował również przeciw dyskryminacjom genderowym, ekonomicznym i rasistowskim, jakich nie szczędził nam PiS. Domagał się, zgodnie z regułą równoprawności, świeckiego państwa. I, wbrew narzekaniom licznych osób, odniósł wielki sukces: wprowadził tę demokratyczną obietnicę do agendy opozycji. Co z jednej strony, przyczyniło się do jej sukcesu w wyborach w październiku 2023 r., a z drugiej – ustanowiło nową miarę politycznej prawomocności. Dziś prawomocna demokracja nie polega tylko na trosce elit o potrzeby społeczeństwa i ład ustrojowy. Jej niezbywalną częścią staje się dopuszczenie gremiów obywatelskich, w tym eksperckich do współudziału w rządach. Nigdy dotąd, pomijając rozmaite ludowo-demokratyczne rewolucje, nie było tak silnej oddolnej presji w tej sprawie. Uczestniczymy więc w Polsce i wielu krajach Europy w pokojowym rewolucyjnym procesie o nieodpartej sile. Demokratyczni politycy na razie go lekceważą, lecz jeśli ta ich ślepota potrwa dłużej, prawomocność samej demokracji dozna potężnego uszczerbku.
Oczywiście, żądania obywatelskiej współsprawczości niosą rozmaite niebezpieczeństwa. Choćby zaprowadzenia demokracji plebiscytarnej, wypłukującej politykę z negocjacji i kompromisów. Są jednak sposoby, by uniknąć takich zagrożeń. Sprawdzają się, na przykład, panele obywatelskie jako metoda wprowadzania zmian. Mnożą się też pomysły, by do instytucji ustrojowych włączać rozmaite reprezentacje społeczne oraz eksperckie. Tym to ważniejsze, że potrzebujemy nowych polityk, choćby w sprawie wspomnianych migracji, nowego myślenia o rozwoju i nierównościach czy polityce obronnej. Musimy też stawić czoła globalnej katastrofie klimatycznej, czyli budować solidarną światową politykę proklimatyczną. A ponieważ urzędujący politycy ani partie polityczne nie są w stanie tworzyć nowatorskich rozwiązań, ani proponować nowych idei, ta rola przypada społeczeństwu obywatelskiemu oraz nauce. I, co podkreślam, kulturze, tak często lekceważonej bądź traktowanej podejrzliwie przez polityków. Bo w naszej rozchwianej rzeczywistości kultura pełni funkcję sumienia demokracji; w diagnozach tego, co nam zagraża, na jakie niebezpieczne drogi wchodzimy, nierzadko wyprzedza uczone raporty.
Wzorotwórczą rolę odgrywają też demokratyczne tradycje, w Polsce marginalizowane. Dorobek PPS czy ruchów ludowych spoczywa na cmentarzu idei. Nie przywróciliśmy też zbiorowej pamięci wspaniałej rewolucji 1905 r., choć to ona wykuła wzory zaangażowanego obywatelstwa międzypokoleniowego i ponadklasowego. W dużej mierze wprowadziła do zbiorowej wyobraźni demokratyczne „my”. Te wzory dały o sobie znać choćby w październiku 1956 r. i w „Solidarności”. No tak, ale z „Solidarności” również uczyniliśmy martwego świątka zaspokającego jedynie kombatanckie nostalgie. Jak więc się dziwić sile endeckich i autorytarnych mentalności w Polsce? Potwierdza to tylko, że naród, który nie ceni dobrych tradycji, drogo płaci za złą władzę.
Demokracja, także w Polsce, jest więc w fazie zawieszenia. Wciąż ma moc i przyszłość, lecz grozi jej i nam, że będzie miała tylko przeszłość.