
O jaką demokrację warto walczyć?
Proces demokratyzacji może ulegać zatrzymaniu, a nawet odwróceniu: ta oczywista, zdawałoby się, prawda u progu XXI wieku nabrała mocy ponurej przepowiedni. Polska należy do krajów, w których proces erozji demokracji zaczął się niespodziewanie, w momencie kiedy zarówno polityczne elity w kraju, jak i zagraniczni obserwatorzy uznali, że oto wkroczyliśmy w „złoty wiek” ekonomicznego rozwoju i politycznej stabilizacji. Przed wyborami w 2015 roku większość komentatorów i rządzących polityków podkreślała, że Polska weszła w okres prosperity, że jest „zieloną wyspą” na tle Europy nękanej skutkami kryzysu z 2008 roku i żywym dowodem na to, iż na kruchych podstawach pozostałości realnego socjalizmu można zbudować kwitnącą demokrację. Potwierdzały to dane pokazujące m.in. wzrost PKB, wysoki poziom zadowolenia obywateli ze standardów życia oraz fakt, że system polityczny wydawał się stabilny i dobrze funkcjonujący.
Tym większym szokiem były wyniki wyborów prezydenckich i parlamentarnych w 2015 roku, w których władzę uzyskała prawicowa koalicja pod wodzą Prawa i Sprawiedliwości. Następnie zaś zaskoczeniem była skala i tempo „reform” wprowadzanych przez nowy rząd. Przejęcie całkowitej kontroli nad państwowymi mediami, atak na niezależność systemu sądownictwa, znaczące ograniczenie pola działania krytycznego wobec władzy społeczeństwa obywatelskiego i wzrost państwowej przemocy wobec mniejszości to tylko niektóre z działań prawicowej koalicji. Zmiany na różnych poziomach – centralnym i regionalnym – wprowadzono na tyle skutecznie, że dziś, w rok po utracie władzy przez PiS, nadal nie jest jasne, kiedy i czy w ogóle uda się przywrócić w Polsce demokratyczne standardy w wielu obszarach działania państwa. Pojawiają się wątpliwości czy mamy dziś w kraju demokrację, czy może tylko jakąś jej namiastkę.
W obliczu tego, co wydarzyło się w Polsce w ostatniej dekadzie, warto się zastanowić, co powinno być papierkiem lakmusowym w ocenie jakości systemu demokratycznego? Czy minimalistyczne, skupione przede wszystkim na instytucjach definicje systemu demokratycznego są wystarczające w obliczu prawicowego populizmu i tego, co Jennifer McCoy i Murat Sommer nazwali „zgubną polaryzacją”? Jednym słowem, o jaką demokrację warto walczyć?
W publicznej debacie o zagrożeniach związanych z autokratyzacją i prawicowym populizmem dominuje dziś „minimalna” definicja demokracji i skupienie na instytucjach takich jak wolne wybory i sądownictwo. Według politologa Adama Przeworskiego „demokracja jest apolitycznym układem, w którym ludzie wybierają rządy w wyborach powszechnych i mają pewną możliwość usunięcia rządów, które im się nie podobają. Demokracja to system, w którym zasiedziali rządzący przegrywają wybory i odchodzą”. Tak pojęta demokracja to po prostu sposób na rozwiązywanie konfliktów w sposób bezprzemocowy i zabezpieczający interesy różnych stron. Temu właśnie służą instytucje, które mają być bezstronne i skuteczne, i temu ma sprzyjać trójpodział władzy – by każda z jej gałęzi kontrolowała inne. W podobny sposób o demokracji mówi filozof prawa Wojciech Sadurski, twierdząc, że podstawowe kryterium oceny systemu politycznego to wolne i uczciwe wybory, w których partia rządząca może utracić władzę oraz wolność słowa, która jest warunkiem koniecznym demokratycznego procesu wyborczego. „I po trzecie, praworządność, czyli stabilność i przewidywalność dzięki temu, że prawo, a w szczególności konstytucja, realnie ogranicza woluntaryzm władzy”. Znaczenie trójpodziału władzy i kultury politycznej opartej na poszanowaniu prawa i zasad demokratycznej gry podkreślają też Steven Levitsky i Daniel Ziblatt, autorzy książki How democracies die. Wskazują, że bez minimum wzajemnej tolerancji i gotowości do zaakceptowania porażki własnego obozu, łatwo jest nakręcać spiralę nienawiści wobec przeciwników politycznych, a stąd już prosta droga do przemocy. W podobnym tonie wyrażają się politycy z obozu rządzącego z Koalicji 15 października, skupiając się przede wszystkim na kryzysie konstytucyjnym i kwestii praworządności.
Niewątpliwie, niezależność sądownictwa i sprawna administracja sądowa przestrzegająca prawa są niezbędne do funkcjonowania demokracji, ale czy wystarczą, by uznać, że żyjemy w państwie demokratycznym? Definicyjny minimalizm ma niepokojące konsekwencje. Takie myślenie o demokracji jest wodą na młyn prawicy, według której zwolennicy demokracji to aroganccy biurokraci, którzy przedkładają literę prawa nad potrzeby i bolączki ludu. Minimalizm w myśleniu o demokracji sprzyja również partiom liberalnym i lewicowym, które przejmują władzę po populistach, ułatwia bowiem kontynuację niektórych ich działań, które uzyskały już aprobatę dużej części społeczeństwa. Patrząc na sytuację w Polsce w rok od przejęcia rządów przez koalicję prodemokratyczną, widać, że retoryka odbudowywania demokracji łączy się z praktyką łamania praw człowieka, jak choćby w przypadku działań rządu na granicy z Białorusią.
Skupiając się na kwestiach takich jak wybory, sądy i niezależne media, najczęściej oceniamy działanie tych instytucji z perspektywy grup uprzywilejowanych, a przynajmniej większości. Łatwo wtedy nie zauważyć, że są w społeczeństwie grupy traktowane jak obywatele drugiej kategorii, pozbawione praw obywatelskich, reprodukcyjnych czy możliwości zawierania związków małżeńskich. Kwestie, które z punktu widzenia jednostek dotkniętych dyskryminacją mają charakter polityczny, bowiem w ogromnym stopniu determinują ich codzienne funkcjonowanie, w tym też możliwość uczestnictwa w życiu społecznym na równych prawach, są traktowane przez elitę polityczną jako roszczenia może i uzasadnione, ale naddatkowe, prywatne raczej niż polityczne. Co za tym idzie, łamanie wyborczych obietnic w tychże kwestiach traktowane jest przez polityków oraz dużą część teoretyków demokracji jak smutna konieczność na drodze do jej odbudowy.
W ten sposób zwolennicy demokracji dalej podcinają gałąź, na której wszyscy siedzimy. Nie ma bowiem wątpliwości, że źródłem kryzysu, którego doświadczamy nie są jacyś „oni” – siły i procesy zewnętrzne wobec systemu demokratycznego – ale słabości tego systemu, których efektem jest spadek zaufania do polityków, poczucie, że obywatele nie mają wpływu na rzeczywistość i nikt ich nie słucha. Wbrew temu, co wydają się zakładać niektórzy politycy i socjolodzy, nieufność i frustracja nie są immanentną cechą wyborców i wyborczyń popierających prawicowych populistów, tylko efektem rozczarowania polityką.
Jest też drugi poważny kłopot z minimalistyczną definicją demokracji, skupioną głównie na instytucjach. Takie podejście utrudnia dostrzeżenie słabości systemu demokratycznego oraz rozpoznanie wczesnych oznak choroby. Globalny charakter prawicowego populizmu sprawia, że erozja demokracji widoczna jest nie tylko w krajach, gdzie partie reprezentujące skrajną prawicę doszły do władzy, ale też w stabilnych z pozoru liberalnych demokracjach, gdzie prawica stanowi silną opozycję. Przykładem może być Szwecja, kraj, który pojawia się w czołówkach rankingów oceniających stan demokracji, oceniających takie czynniki jak latach jednak w kraju tym rosną w siłę partie skrajnie prawicowe, w tym przede wszystkim Szwedzcy Demokraci (SD), jak również ruchy neonazistowskie oraz mizoginiczne i rasistowskie grupy działające online. Choć rządząca konserwatywna koalicja odżegnuje się od bezpośredniej współpracy z SD, podpisała z tą partią umowę – tzw. Tidö Agreement – wyznaczającą zakres wspólnych celów politycznych, np. w kwestii migracji. W praktyce widać wyraźnie, że szwedzka polityka mocno skręca w prawo. W ostatnich latach w kraju wprowadzono szereg zmian instytucjonalnych i politycznych, które przyczyniają się do wykluczenia całych grup społecznych, w tym szczególnie migrantów. Badacze, aktywistki i media zwracają uwagę m.in. na prawne ustanowienie dyskryminacji osób nie-białych poprzez tzw. „strefy kontroli i rewizji” – obszarów, w których policja może zatrzymać i przeszukać wybrane osoby, nie mając konkretnych zarzutów czy podstaw do zatrzymania; znaczące cięcia funduszy dla organizacji społeczeństwa obywatelskiego; ograniczenie finansowania niezależnych mediów, co doprowadziło do zniknięcia z rynku lub znacznego ograniczenia działalności lewicowej i feministycznej prasy, a także arbitralne działania mające na celu znaczące ograniczenie dochodów głównej partii opozycyjnej. Organizacja Civil Rights Defenders opublikowała w 2023 roku raport, w którym ostrzega przed toczącym się procesem demontażu inkluzywnego i pluralistycznego modelu demokracji w Szwecji. Jak piszą autorzy i autorki raportu, w kraju wprowadzane są rozwiązania
„ograniczające wolność zrzeszania się i wolność słowa. Dotyczy to groźby wycofania finansowania dla organizacji społeczeństwa obywatelskiego o krytycznych poglądach oraz znaczących ograniczeń wsparcia dla społeczeństwa obywatelskiego (zarówno w pomocy, edukacji dorosłych, jak i organizacjach wolontariackich [oraz działania] będące bezpośrednimi atakami na niezależne media i mogące zniechęcać do krytycznej analizy osób sprawujących władzę. Obejmuje to propozycje stwarzające ryzyko większej kontroli politycznej oraz sankcji wobec dziennikarzy w ramach mediów publicznych, jak również szerokie i bezpodstawne oskarżenia o stronniczość”.
Wnioski z raportu potwierdzają też badania wskazujące na wzrost przemocy wobec uchodźców (np. ataki na ośrodki dla azylantów) oraz większą aktywność grup skrajnie prawicowych. Jak wskazują Amir Rastami i Tina Askanius, w międzynarodowych analizach skrajnej prawicy Szwecja wyróżnia się znacznie silniejszym ruchem skrajnie prawicowym w porównaniu z nordyckimi sąsiadami. Można wręcz powiedzieć, że jest ona dziś „nordyckim centrum skrajnie prawicowych ruchów w regionie”, w związku z czym „szwedzka służba bezpieczeństwa uznała skrajnie prawicowy terroryzm za rosnące i pogłębiające się zagrożenie dla szwedzkiej demokracji”. Rośnie też sceptycyzm wobec demokracji wśród obywateli: z najnowszego badania Barometru Młodzieżowego (Ungdomsbarometern 2024) wynika, że rośnie liczba młodych Szwedów – zwłaszcza chłopców – którzy nie zgadzają się z twierdzeniem, że demokracja jest zawsze najlepszym systemem (z 8% w 2021 do 13% w 2024 roku).
Poważne zaniepokojenie stanem szwedzkiej demokracji wyrażali też politycy, którzy wzięli udział w wywiadach będących częścią europejskiego projektu badawczego CCINDLE Co-Creating Inclusive Intersectional Democratic Spaces Across Europe. Większość z uczestniczących w badaniach przedstawicieli partii opozycyjnych takich jak Lewica czy Zieloni jest zdania, że opisane wyżej zmiany sygnalizują nie tyle niewielką korektę dyskursu, ale raczej głęboką zmianę paradygmatu dotyczącego tego, jak równość i prawa mniejszości są osadzone w systemie demokratycznym. Zapytany o kondycję demokracji w Szwecji jeden z parlamentarzystów stwierdził:
„Gdybyś zadała mi to pytanie może rok temu, moja odpowiedź byłaby inna niż dzisiaj. Dzisiejsza odpowiedź jest taka, że przechodzimy przez gwałtowny, gwałtowny upadek, jeśli chodzi o nasz status jako demokracji, nasz status jako kraju, który szanuje prawa człowieka, nasz status i naszą reputację jako kraju, który szanuje konwencje międzynarodowe” (Lewica, 14.12.2023).
Większość zmian wprowadzanych przez szwedzkie władze nie dotyka samej struktury instytucji politycznych, ale pogłębia dyskryminację konkretnych grup, które zostają wypchnięte spod opieki państwa prawa. Przykład ten pokazuje, że kryzys demokracji może się zacząć mimo wolnych wyborów, dużego zaangażowania politycznego obywateli i stabilności instytucji politycznych. Sugeruje też, że zagrożenie dla demokracji lepiej widać wtedy, gdy patrzymy na sytuację grup najsłabszych. Łamanie praw mniejszości – rasowych, religijnych czy seksualnych – to nie jest mało istotny błąd systemu albo cena, którą warto zapłacić za stabilność kraju, tylko przejawy słabości demokracji i oznaki jej poważnego kryzysu.
Jak wskazują feministyczne Czarne teoretyczki jak Angela Davis czy bell hooks w myśleniu o demokracji kluczowe jest przyjęcie perspektywy osób najsłabszych, najbardziej narażonych na wykluczenie i przemoc. To ich los najwyraźniej pokazuje czy państwo przestrzega tych samych zasad wobec każdego bez wyjątku, czy instytucje działają sprawnie, a sprawiedliwość jest dostępna dla wszystkich. Nie oznacza to, że o działającym systemie demokratycznym możemy mówić tylko wtedy, gdy nie ma już osób wykluczonych i nie istnieją żadne formy dyskryminacji. Chodzi raczej o to, by wykluczenie, dyskryminacja i przemoc nie były akceptowane w imię innych wartości takich jak bezpieczeństwo, a ciężarne kobiety, zdesperowani uchodźcy czy osoby LGBT+ nie były składane na ołtarzu narodowej zgody. Z demokracją jest bowiem jak z łańcuchem – jest tylko tak silna, jak jego najsłabsze ogniwa.
