O naszych obowiązkach
Świat gwałtownie się zmienia. Zmiany, którym podlega, nie są jednoznaczne. Niektóre są groźne, czasem przerażające, jednocześnie jednak naruszony zostaje konsensus, który często – nazbyt często – oparty był na niesprawiedliwości i przemocy. To budzi nadzieję. W skali całego globu najważniejsze zmiany wiążą się z kryzysem klimatycznym i skrajnie niesprawiedliwą dystrybucją bogactwa i biedy, pogłębianą przez kolejną rewolucję technologiczną.
Z perspektywy krajów bogatych zachodzące zmiany oznaczają często destabilizację, a dla wielu grup pogorszenie ich sytuacji. Kryzys klimatyczny i próby zmiany porządku światowego powodują wojny, tak jak ta w Syrii czy w Ukrainie. Te wojny napędzają migracje, zaś celem wędrujących ludzi są bogate i nadal stabilne kraje Europy czy Ameryki Północnej. Z drugiej strony, w większości krajów bogatych narzucana przez aktualnie rządzących polityka „zaciskania pasa” doprowadza duże grupy do pogorszenia sytuacji albo tworzy poczucie zagrożenia utratą dotychczasowego statusu. To połączenie tworzy mieszankę wybuchową.
Kraje takie jak Polska, które stosunkowo niedawno dołączyły do strefy umiarkowanego bogactwa i względnego bezpieczeństwa – znalazły się po dobrej stronie żyletkowego drutu – doświadczają tej sytuacji w szczególnie ostry sposób. Społeczeństwa, które jeszcze nie nacieszyły się przywilejem konsumpcji, dowiadują się, że muszą konsumpcję ograniczyć, a na dodatek dzielić się z biedniejszymi. Często wielkie grupy odrzucają tę perspektywę. I oczywiście znajdują się przywódcy polityczni, którzy twierdzą, że mogą zapewnić trwanie świata takiego, jakim był.
Rzadziej, ale jednak wystarczająco często, zadawane są pytania o to, co musi się zmienić w bogatych społeczeństwach, by wprowadzenie zmian było możliwe? Albo prościej, czyim kosztem te zmiany będą wprowadzane? Bowiem aktualny stan naszych demokracji wskazuje na to, że kosztem słabszych. Silniejsi korzystają zaś ze zmiany, by zwiększać zakres swojej siły i sprawczości.
*
Zmiana jest nieuchronna. To jednak, w jakim kierunku pójdzie, jakie będzie społeczeństwo, które przekażemy naszym dzieciom, zależy od decyzji, które podejmować będziemy już dzisiaj. Nie tylko w skali krajów, tradycyjnych państwowych wspólnot politycznych, ale także w skali całych kontynentów i globu. Paradoksalnie, uświadomienie sobie tego faktu już jest ważną zmianą. O ile bowiem czas pozornego „końca historii”, trwający po upadku ZSRR przez trzydzieści mniej więcej lat, upłynął pod hasłem oddawania coraz większej władzy w ręce pozornie apolitycznych „ekspertów” – fachowców od zarządzania, menedżerów spraw publicznych, finansistów, księgowych i prawników – o tyle dzisiaj widać już, że napór dramatycznych wyborów, przed którymi stoją społeczeństwa – również polskie społeczeństwo – nie może zostać „zrządzony” bez podmiotowych, politycznych decyzji wielkich grup społecznych.
Albo inaczej, jeśli tak by się stało, że decyzje podejmowane byłyby ponad głowami i za plecami większości przez różnego rodzaju oligarchie – finansowe, polityczne i medialne – społeczeństwom naszej strefy cywilizacyjnej groziłyby gwałtowne wybuchy społecznego gniewu i frustracji, albo zapadanie się w marazm połączony z coraz bardziej szaleńczym poszukiwaniem „kozłów ofiarnych”. Takimi „kozłami ofiarnymi” mogą być, jak zwykle, mniejszości etniczne i religijne, przedstawiciele nienormatywnej seksualności albo na przykład zwolennicy szczepień… To jednak sfera szaleństwa.
Dla polskiego społeczeństwa jedną z najważniejszych decyzji, jeszcze w ramach politycznej racjonalności, jest wybór jednego z dwóch modeli cywilizacyjnych, w którym funkcjonują społeczeństwa dzisiejszej globalnej Północy, dawniej zwanej Zachodem. Jeden z nich, dominujący w Ameryce Północnej i szerzej, krajach anglosaskich, oparty jest na postrzeganiu świata przez pryzmat jednostki, jej indywidualnego losu i wyborów. Rywalizacja między ludźmi i przymus konkurowania wymuszają efektywność. Słabi muszą radzić sobie, w pewnych granicach, sami. Drugi model, dominujący w Europie, oznacza ważną rolę, którą przyznaje się społeczeństwu i instytucjom publicznym. To przez działania w ramach społeczeństwa, przez dobra wspólne, zapewnia się wolność indywidualną. Jest ona jednak ograniczona przez liczne obostrzenia, zaś nakaz solidarności zmniejsza konkurencję. Paradoksalnie, polskie społeczeństwo w swej większości realnie pragnie drugiego modelu, ale głosi umiłowanie pierwszego.
Niezależnie od tego, że każdy z tych wyborów jest mniej lub bardziej racjonalny, decyzja podjęta być może na dwa sposoby. Albo poczucie zagrożenia i pragnienie odreagowania frustracji spowoduje, że duże grupy społeczne pozwolą „silnym ludziom” i ich oligarchicznemu otoczeniu na przejęcie władzy i podejmowanie decyzji w swoim imieniu. Albo potrafimy utrzymać naszą podmiotowość, a to oznacza, że za pomocą mechanizmu demokratycznego wymusimy na oligarchiach realizację tego, czego będzie chciała mniej lub bardziej stabilna większość. A jeśli zmienimy zdanie, potrafimy wymusić zmianę kursu. Do tego właśnie potrzebna jest demokracja.
*
Demokracja jest więc tym, co musimy umieć zachować w świecie pełnym zmian i zagrożeń. Demokracja, bo niezależnie od wszystkich swoich wad, jest jedyną formą wspólnoty politycznej, w której każdy może czuć się podmiotem, uczestnikiem wpływającym na los całej społeczności. W tym sensie demokracja jest jedyną rzeczywistą wspólnotą polityczną. Wszystkie inne formy sprawowania władzy są albo wariacjami na temat oligarchicznej dyktatury, albo indywidualistyczną odmową wspólnoty politycznej czy – mocniej – wspólnoty losu; zainteresowaniem tylko tym, co w obrębie własnej skóry. Paradoksalnie zresztą, skrajny indywidualizm jednostek jest często przedsionkiem dyktatur.
Warunkiem koniecznym demokracji jest równość praw. Przypominam tę elementarną prawdę, bo żyjemy w momencie historycznym, w którym równość praw jest otwarcie kwestionowana. W coraz bardziej przemieszanym świecie, w którym nowe wędrówki ludów sprowadzają mieszkańców jednego kontynentu na inny, przynależność państwowa – paszport, którym się posługujemy – coraz mniej oznacza ziemię, krew, krajobraz i miejsce naszego życia. Coraz częściej oznacza możliwości, uprawnienia, przywileje i ich brak; to, co przysługuje nam w porównaniu do innych ludzi, obok których się znaleźliśmy i to, czego nam się odmawia… Paszport krajów bogatych i bezpiecznych, europejski, amerykański, australijski, stał się dobrem, za który ludzie z „reszty świata” potrafią płacić ogromne sumy, a jeśli ich nie mają, oddać nerkę… Ten paszport daje im w nowych miejscach życia minimum bezpieczeństwa, choć nie niweluje nierówności wynikających z obcości kulturowej, nieznajomości języka i obyczajów, braku wykształcenia, podrzędnego statusu społecznego, związanego choćby ze zwykłym, codziennym rasizmem.
Żadne ze społeczeństw globalnej Północy, dawnego Zachodu, nie potrafiło rozwiązać wynikającego z napływu migrantów problemu nierówności między ludźmi. Spór, jak wprowadzać nowo przybyłych w demokratyczną kulturę i samą regułę równości – tam, gdzie ona istnieje – szanując jednocześnie ich korzenie, pozostaje nierozstrzygnięty i przypomina kwadraturę koła. Mimo więc że nasze społeczeństwa, europejskie, również polskie, jak tlenu potrzebują młodych ludzi, gotowych pracować, myśleć i tworzyć w naszych krajach, to jednocześnie nie chcą dzielić się przywilejami, udziałem w politycznej wspólnocie. W Polsce spór o to, na jakich warunkach dopuścić imigrantów do praw wyborczych praktycznie jeszcze się nie zaczął. Dobrze, że mają prawa socjalne i związkowe.
A już wizja, że my moglibyśmy się zmienić pod wpływem migrantów, ich obyczajowości, jest dla większości ludzi nie do przyjęcia. Ale w krajach, gdzie migrantów jest wielu – Anglii, Francji, krajach skandynawskich – to już się dzieje. Jest bardzo trudne i wymaga otwartej, demokratycznej właśnie, dyskusji, deliberacji.
Równość ludzkich praw atakowana jest nie tylko z perspektywy zmiany, jaką jest przemieszanie kultur, religii i grup etnicznych. Skrajne dysproporcje zasobów materialnych powodują, że również w społeczeństwach Północy bogaci mają coraz więcej praw, których pozbawieni są biedni. Wielu zamożnych chciałoby przekuć realne różnice majątkowe na zróżnicowanie prawne, które uzależni uprawnienia człowieka od jego statusu materialnego. Jak w dawnych, „dobrych czasach”, gdy cenzus majątkowy określał na przykład prawa wyborcze.
Zupełnie nowym czynnikiem jest jednak to, że postępy nowoczesnej biologii, przede wszystkim inżynierii genetycznej, a także technik medycznych, doprowadzić mogą do tego, że jedność biologiczna gatunku ludzkiego zostanie złamana. Już dziś widać „na pierwszy rzut oka”, kto ma środki, by poprawiać to, co natura mu dała, a komu ich brak. Jednak, jeśli możliwość „hodowania lepszych ludzi” będzie dostępna na zasadach rynkowych, to fundamentalnie zachwieje przekonaniem, że ludzie są równi. I przywróci archaiczne wyobrażenia, w których „to, co lepsze” nie może mieszać się z „tym, co gorsze”. Tylko demokracja chroniąca równość praw ludzkich może temu zapobiec.
*
Społeczeństwo, które chce zachować demokrację, musi być suwerenne. Ta suwerenność ma od XIX wieku charakter suwerenności państw narodowych; Polacy, długo tego pozbawieni, są na tym tle bardzo wrażliwi. Jednak siły, rządzące najważniejszymi procesami globalnymi, mają skalę o wiele większą niż siła pojedynczego kraju. Suwerenność ma dzisiaj skalę kontynentalną. Tylko wola społeczeństw, demokratyczna wola polityczna wyrażona w kontynentalnej skali może zrównoważyć wpływ różnego rodzaju oligarchii – siłę międzynarodowych korporacji i rynków finansowych, dysponentów energii, surowców i żywności, potężnych lobby militarnych, reakcyjnych dyktatur i monarchii, rozsianych w całym świecie. Żaden kraj wielkości Polski, Szwecji czy nawet Niemiec, żadne społeczeństwo działające w ramach mechanizmów demokratycznych o skali mniejszej niż reprezentacja setek milionów ludzi, nie jest suwerenne. Suwerenne są wieloetniczne państwa o skali kontynentalnej: Chiny, Indie czy USA. Ten, kto pragnie suwerenności, musi więc wspierać mechanizmy demokratyczne w skali kontynentalnej. Dla Europejczyków jest to wybór być albo nie być.
*
Polskie społeczeństwo nie jest przygotowane do życia w tak „płynnym”, jak to określał Zygmunt Bauman, świecie. Ani skala zjawisk, ani szybkość zmian, ani różnorodność osób, istot, z którymi mamy do czynienia, nie znajduje odzwierciedlenia, nie znajduje też, co może ważniejsze, uprawomocnienia, w polskim imaginarium. Zbudowane, spisane w walce narodu szlacheckiego z opresją wielkich imperiów „świętego przymierza”, defensywne i statyczne, nie rozumie wagi zmienności, różnorodności i skali zjawisk. Przedkłada przeszłość nad przyszłość, dziadów nad wnuczki, bezpieczeństwo ponad sprawiedliwość i postęp, więzy rodzinne nad przyjaźń. Wiele mówi o wolności, ale ma z nią trudność w codziennych praktykach. Wszystko to musi zostać przemyślane i przedyskutowane; to się wprawdzie dzieje, ale czy wystarczająco szybko? Czy myślimy wystarczająco głęboko i przywiązując odpowiednią wagę do wyborów, które z tym myśleniem się wiążą?
Rzadko żyje się w czasach, gdy umiejętność zmiany w polu idei, polu myśli, może mieć wielkie znaczenie. Takie są nasze czasy. Jest naszym obowiązkiem potraktowanie tego wyzwania poważnie.