Wojny kulturowe i zmierzch liberalnej demokracji
Za rządów PiS-u wiele krytycznej uwagi poświęcano radykalizacji języka. Z jednej strony: zdradzieckie mordy, gorszy sort, resortowe dzieci, bydło, komuniści i złodzieje, kanalie, gestapo, Targowica, z drugiej – wypierdalać, faszyści, mordercy i ***** ***. Nawoływano zatem do obniżenia temperatury sporu; prowadzono badania nad „mową nienawiści” (przy czym, co symptomatyczne, każda ze stron uważała, że to ta druga się nią posługuje). Kłopot w tym, że brutalny język trafnie oddawał nastroje po obu stronach. To nie były metafory, naprawdę odczuwano nienawiść. Naprawdę wierzono, że po tej drugiej stronie jest zdrada, zagrożenie dla wspólnoty, cynizm, a nawet zło jako takie. Można się zastanawiać, w jakim stopniu internet te nastroje potęgował, ale sądzę, że każda ze stron szczerze pragnęła, by ta druga nie tylko przegrała wybory, ale w ogóle przestała istnieć. Język jest oczywiście ważny i zapewne warto starać się go łagodzić, ale nie stanowi źródła problemu. Jest raczej symptomem niż przyczyną. Prawdziwy problem – nie tylko w Polsce – to pogłębiająca się społeczna polaryzacja. Powstają niezliczone badania nad tym zjawiskiem, jego źródłami, mechanizmami i skutkami, lecz na razie ze świecą szukać recept.
Latem 2024 roku, gdy piszę ten tekst, PiS nie rządzi już od wielu miesięcy, a nastroje powoli się uspokajają. Tymczasem światowe media relacjonują oszałamiające sukcesy AfFD w Niemczech, z niepokojem przyglądają się Francji, gdzie przez chwilę wydawało się, że skrajna prawica przejmie władzę, a przede wszystkim relacjonują coraz bardziej agresywną kampanię wyborczą Trumpa (wydaje się, że ma spore szanse). Wszystkie te siły polityczne – lista jest długa, można do niej dopisać Orbana na Węgrzech, partię Vox w Hiszpanii, czy Giorgię Meloni rządzącą od 2022 roku we Włoszech – mają kilka wspólnych cech, które warto na wstępie wymienić. Po pierwsze, są to siły prawicowe (niekiedy radykalnie prawicowe) a zarazem populistyczne i z tych właśnie pozycji, jako obrońcy ludu przeciw elitom, otwarcie atakują liberalizm, który często zrównują z lewicowością a lub nawet komunizmem, nie przestając jednak oskarżać go o elitarność. Po drugie, ich polityczne wpływy są stosunkowo nowym zjawiskiem – prawicowi populiści do politycznego mainstreamu zaczęli wchodzić zaledwie dekadę temu (przełomem był rzecz jasna rok 2016 – zwycięstwo Trumpa i Brexit). Po trzecie, wydają się przychylne putinowskiej Rosji i wiele wskazuje na to, że Rosja przyczyniła się do ich wyborczych sukcesów (tu akurat wyjątek stanowi Meloni). I wreszcie, po czwarte – na tym aspekcie chcę się tu skupić – w ich sukcesach ogromną rolę odgrywają świadomie nakręcane emocje, głównie –, ale nie tylko – negatywne. Elektoraty tych sił politycznych są gniewne, pełne lęku i resentymentu, ale także nostalgii za lepszym, bardziej zrozumiałym i jednorodnym światem. Przeciwnicy tych sił widzą w nich zagrożenie dla demokracji, ale warto odnotować, że każde z wymienionych ugrupowań samo uważa się za jej obrońcę, czy wręcz odnowiciela, bo obecny system uważają za niedemokratyczny. Dlatego często posługują się retoryką spisku (amerykańska teoria deep state to jedna z bardziej wpływowych) i zepsucia (jej częścią są kampanie przeciw „ideologii gender”, paniki moralne, które w wielu krajach przyczyniły się do sukcesu populistów). Innymi słowy, są to siły polityczne, których żywiołem jest polaryzacja. Nakręcają ją i na niej budują swój polityczny kapitał.
Demokracja liberalna to w gruncie rzeczy nic innego, jak mechanizm do rozwiązywania konfliktów – szereg zasad i procedur umożliwiających ludziom posiadającym różne poglądy i interesy pokojowo koegzystować. To system, który pozwala łączyć rządy większości z prawami mniejszości i uniemożliwia dojście do władzy despotom. Wolno, a nawet należy się różnić i spierać, ale przy zachowaniu reguł gry i minimum wzajemnego szacunku. Tak rozumiana demokracja liberalna jest obecnie raczej pogrążona w głębokim kryzysie właśnie z powodu polaryzacji, która zastąpiła demokratyczny spór. Jednak triumfy wyborcze takich postaci jak Trump, Meloni, LePen, czy Kaczyński nie pojawiły się znikąd, a przedmiotem naszego namysłu powinno być to, skąd się wzięły.
Znaleźliśmy się w szczególnym momencie historycznym. Można go nazwać klinczem. Wrogość zwaśnionych obozów jest tak wielka, że nie da się już negocjować różnic, nie da się rozmawiać, i tylko z wielkim trudem udaje się łączyć rządy większości z prawami mniejszości. Skonfliktowane strony nie widzą już w sobie nawzajem przeciwników politycznych, których poglądy wydają im się niesłuszne i z którymi warto się spierać, lecz wrogów, zdrajców, zagrożenie dla demokracji jako takiej, a nawet siły demoniczne, przedstawicieli zła. Z kimś takim się nie negocjuje. Można nawet, jak pokazały wydarzenia z 6 stycznia 2021 roku w Waszyngtonie, nie chcieć oddać komuś takiemu władzy po przegranych wyborach.
Obecny poziom polaryzacji zagraża zatem demokracji jako takiej. By zrozumieć, z czym mamy do czynienia – czego właściwie dotyczy ta wrogość, napięcie, nieustanne wzmożenie? – warto przyjąć perspektywę historyczną. Moim zdaniem znaleźliśmy się w kolejnym stadium wojen kulturowych, których początek sięga lat późnych lat 70. w USA. Pojęciem tym określa się głęboki podział społeczny i polityczny wokół kwestii „kulturowych”, czy tożsamościowych, – takich jak stosunek do aborcji, praw osób LGBT+, miejsca religii w sferze publicznej i edukacji, tożsamości narodowej i rasowej oraz praw imigrantów. W latach 80. podział ten, skutecznie nakręcany przez Partię Republikańską w sojuszu z konserwatywnymi nurtami chrześcijaństwa, przeorał amerykańską scenę polityczną i doprowadził do władzy neokonserwatystów (zmienił też nie do poznania obie partie). W latach 90. wojny kulturowe weszły w fazę globalną (w dużej mierze za sprawą polityki Watykanu na forum ONZ), a po kryzysie finansowym 2008 roku przeorały krajobraz polityczny w wielu krajach. Różnice poglądów na tematy takie jak aborcja czy prawa rozmaitych mniejszości istniały rzecz jasna wcześniej, ale to wojny kulturowe sprawiły, że różnice te stały się osią politycznego spor. Triumf prawicowych populistów należy moim zdaniem rozumieć jako kolejną fazę wojen kulturowych.
Ta nowa oś podziału – w Stanach dzieląca zwolenników Demokratów i Republikanów, w Polsce wyborców PiS i jego przeciwników – dotyczy sfery wartości i tożsamości. Tym, co rozgrzewa obie strony, jest spór o „Polskę”, a nie, dajmy na to, o skalę podatkową, czy politykę mieszkaniową (partie, które próbują to zmienić są bardzo słabe). By użyć pojęć wybitnej filozofki polityki Nancy Fraser, chodzi o uznanie raczej niż redystrybucję. Podział ten bywa opisywany rozmaicie. Klasyczna praca na temat wojen kulturowych, autorstwa Jamesa Davisona Huntera, wyjaśnia, że po jednej stroniey mamy ludzi ceniących porządek, autorytet i tradycję oraz szukających dla swoich przekonań zewnętrznych punktów odniesienia (często w religii), po drugiej zaś – zwolenników postępu i zmiany, widzących w tradycyjnym porządku raczej źródło opresji i niesprawiedliwości, a punkt odniesienia – w optymistycznej wizji ludzkiej natury. Co ciekawe, podział generowany przez wojny kulturowe zbliża do siebie grupy społeczne, które jeszcze pokolenie wcześniej były wzajemnie wrogie (na przykład katolików i ewangelikalne nurty protestantyzmu). Wojny kulturowe niewątpliwie same ewoluowały – istotny wpływ na nie miał rozwój mediów społecznościowych czy pojawienie się nowych tematów (nowoczesne techniki wspomagania rozrodu, ocieplenie klimatyczne, równość małżeńska). W głośnej, wydanej tuż po Brexicie pracy The Road to Somewhere, David Goodheart zwraca uwagę na stosunek do przestrzeni i mobilność: po jednej stronie są ludzie globalni, znający języki obywatele świata (anywheres), po drugiej zaś ci– zakorzenieni, przywiązani do swojego miejsca na świecie i globalizacją raczej przestraszeni (somewheres). Z całą pewnością nie jest jednak tak, że podział pokrywa się z różnicami ekonomicznymi – z badań wynika, że po obu stronach są ludzie o bardzo różnych statusach materialnych i aspiracjach. Wojny kulturowe uczą zatem, że nie da się kultury zredukować do ekonomii. Cześć badaczy uważa jednak, że podział jest sztuczny i wynika z celowych zabiegów neokonserwatystów, którzy dążą do zastąpienia kwestii ekonomicznych kwestiami światopoglądowymi, by odwrócić uwagę od tych pierwszych (pogląd ten brawurowo wyłożył Thomas Frank w głośnej swego czasu książce pt. Co z tym Kansas?).
Na pytanie o źródła tego zjawiska nie ma jednak prostej odpowiedzi, bo, jak łatwo się domyślić, każda ze zwaśnionych stron ma swoją wersję historii, w której winą obarcza przeciwników. Sama podzielam pogląd badaczy i badaczek, którzy doceniają realność tych sporów – ludzie naprawdę różnią się poglądami na tematy zwane ‘kulturowymi’, te sprawy naprawdę są dla nich ważne. Ich gwałtowne upolitycznienie można uznać za schedę po latach 60. – trudno się dziwić, że zmiany wprowadzone przez radykalne ruchy społeczne na rzecz równości wzbudziły opór konserwatystów. Jednocześnie warto zauważyć, że różnice te od początku dużo sprawniej upolityczniała i rozgrywała strona konserwatywna, skutecznie dążąc do upolitycznienia religii, wzmacniając nastroje nacjonalistyczne i wchodząc w sojusze z ruchami religijnymi.
Jakkolwiek identyfikować jej źródła, nie ulega wątpliwości, że polaryzacja jest dla liberalnej demokracji realnym zagrożeniem. Po obu stronach okopują się wrogie plemiona, dialog okazuje się nie tylko niemożliwy, ale wręcz uważany jest za zdradę. Tymczasem obywatele, którzy nie mają jednoznacznych poglądów na tematy składające się na oś polaryzacji (na przykład nie wiedzą, co myśleć o aborcji) czują się wyalienowani, zmęczeni atmosferą wrogości i wzmożenia. W efekcie często w ogóle wycofują się z zaangażowania politycznego (stąd, jak sądzę, spadek frekwencji wyborczej). Triumfy prawicowych populistów (a w niektórych przypadkach wręcz sił neofaszystowskich) są przecież w dużym stopniu efektem rozczarowania polityką, poczucia, że jest „brudna” i „brutalna”, że to sfera działania skorumpowanych elit („wszyscy kradną”). Populistyczna prawica żeruje na rozczarowaniu polityką jako taką, obiecuje „osuszyć to bagno” (Trump), rozliczyć i pogonić elity, a także pomóc prostym ludziom „wstać z kolan” (Kaczyński).
Niewykluczone, że „kryzys” czy „zagrożenie” demokracji to zbyt łagodne określenia. Kryzysy mają wszak to do siebie, że się z nich wychodzi, często w lepszej niż poprzednio formie., Z zagrożeniami można się zmierzyć. Tymczasem wiele wskazuje na to, że demokracja liberalna przeżywa właśnie swój zmierzch, że wyczerpała swój polityczny potencjał. Nie chodzi nawet o to, że jej wrogowie wygrali, lecz o to, że sam liberalizm – z jego kultem indywidualizmu i praw jednostki, z jego niechęcią do zajmowania się emocjami społecznymi i brakiem zainteresowania wspólnotowością – okazał się porażką. Taka właśnie jest teza głośnej książki Patricka Deneena, Dlaczego Liberalizm zawiódł? Podobne wnioski – choć oparte na innych przesłankach – można wysnuć z prac Chantal Mouffe, Wendy Brown, Enzo Traverso, czy Nancy Fraser. Lewicowa krytyka liberalizmu, w której podkreśla się jego „ślepe miejsca” takie jak brak wrażliwości na nierówności ekonomiczne i problemy wykluczonych, w gruncie rzeczy wskazuje na te same problemy co krytyka konserwatywna, która mówi raczej o erozji wspólnoty czy kryzysie rodziny. Aby ocalić liberalną demokrację należałoby ją jakoś oddzielić od obecnego, głęboko niesprawiedliwego, technokratycznego stadium kapitalizmu, czyli systemu neoliberalnego i towarzyszącej mu skrajnie indywidualistycznej kultury. Skąd czerpać nadzieję? Osobiście czerpię ją z wiedzy, że ludzkość wielokrotnie ogarniała rozpacz i przekonanie, że „wszystko stracone”, a potem następował zwrot czy zmiana, której nikt wcześniej nie przewidział. Wygląda na to, że żyjemy w takich właśnie czasach przełomu, wielkich przewartościowań i wielkich niewiadomych. Coś się na pewno wydarzy. Tymczasem, jak sądzę, warto po prostu robić swoje i starać się od czasu do czasu rozmawiać z ludźmi o poglądach innych niż nasze.